poniedziałek, 30 grudnia 2013

I need some Medicine

Zadowolona byłam z siebie wielce, że udało mi się umknąć przed corocznym tumultem w galeriach. Nie byłam jednak zbyt dobrze poinformowana, że poświąteczna gorączka zakupowa jest jeszcze bardziej bezlitosna niż ta przedświąteczna... 
Przeżyłam i mam się dobrze. Mój portfel trochę gorzej. Zwykle omijam centra handlowe, sieciówki i tego typu twory. Lumpeksy dostarczają mi wystarczającej ilości wrażeń i przyodzienia. Dlatego raczej nieświadoma czyhającego na mnie niebezpieczeństwa wstąpiłam w progi owej świątyni rozpusty. Przy okazji odkryłam sklep, który perfekcyjnie wpisał się w moje gusta, a o którego istnieniu do tej pory nie wiedziałam. A mianowicie Medicine. Nie mówiąc już o nowej kolekcji OKINAWA (parę przykładów: 1,2,3,4), która sprawiła, że przybrałam wygląd niczym ufoludki z Toy Story z ich nieśmiertelnym 'Oooooo' i o mało nie wyrwałam siostrze ramienia, kiedy mówiłam: o to i tamto i owamto. Była bardzo cierpliwa. A ja trochę przełamałam szaro-burość mojej garderoby (wizualizacja).

Sweter i spódnica: Medicine.

Sweter: lumpeks, koszulka: Medicine. Tu szaleństwo kolorystyczne się kończy. 
Co się dzieje kiedy człowiek obawia się pójścia do fryzjera. Ostatnio odkryłam, że potrafię robić kłosa.
A tak, bawiłam się trochę.


2 komentarze: