poniedziałek, 30 grudnia 2013

I need some Medicine

Zadowolona byłam z siebie wielce, że udało mi się umknąć przed corocznym tumultem w galeriach. Nie byłam jednak zbyt dobrze poinformowana, że poświąteczna gorączka zakupowa jest jeszcze bardziej bezlitosna niż ta przedświąteczna... 
Przeżyłam i mam się dobrze. Mój portfel trochę gorzej. Zwykle omijam centra handlowe, sieciówki i tego typu twory. Lumpeksy dostarczają mi wystarczającej ilości wrażeń i przyodzienia. Dlatego raczej nieświadoma czyhającego na mnie niebezpieczeństwa wstąpiłam w progi owej świątyni rozpusty. Przy okazji odkryłam sklep, który perfekcyjnie wpisał się w moje gusta, a o którego istnieniu do tej pory nie wiedziałam. A mianowicie Medicine. Nie mówiąc już o nowej kolekcji OKINAWA (parę przykładów: 1,2,3,4), która sprawiła, że przybrałam wygląd niczym ufoludki z Toy Story z ich nieśmiertelnym 'Oooooo' i o mało nie wyrwałam siostrze ramienia, kiedy mówiłam: o to i tamto i owamto. Była bardzo cierpliwa. A ja trochę przełamałam szaro-burość mojej garderoby (wizualizacja).

Sweter i spódnica: Medicine.

Sweter: lumpeks, koszulka: Medicine. Tu szaleństwo kolorystyczne się kończy. 
Co się dzieje kiedy człowiek obawia się pójścia do fryzjera. Ostatnio odkryłam, że potrafię robić kłosa.
A tak, bawiłam się trochę.


sobota, 28 grudnia 2013

The rhythm of my life

Uwielbiam zachody słońca. Zawsze wtedy ląduje przy oknie, tak się składa, że zarówno w domu jak i na krakowskim mieszkaniu są skierowane w odpowiednim kierunku. Wyłączam się na te kilka minut, narzekam, że aparat taki felerny i nie potrafi uchwycić tego piękna, po czym wracam do swojego zabiegania.

Jestem zdecydowanie nocnym stworzeniem.

piątek, 29 listopada 2013

Muzyczny niezbędnik na niepogodę: kierunek wschód

Czyli ciepluchne nuty przyjemne dla ucha, będące idealnym soundtrackiem na długie popołudnia. Kiedy najlepszą opcją jest zakopanie się pod kocem po samą szyję, będące oznaką totalnego buntu przeciw wychylaniu nosa za drzwi. Gdzie zimno, szaro i mokro. Okienka między zajęciowe stają są jeszcze bardziej demotywujące.


Like (라이크) - 돌아갈래 (Go Back)
Debiutujący zespół, o którym nie wiem zupełnie nic. Ale znalazł się w czasie wyszukiwania OST do Friend 2. I od tego czasu nie daje mi spokoju.

안녕바다 (Bye Bye Sea) - 고양이를 찾습니다

자우림 (Jaurim) - Dancing star

 
Ok. To trochę song innej maści. Kiedy próbując prześcignąć minusowe temperatury przemierzam ulicę i potrzebuję czegoś co rytmicznie będzie dotrzymywało mi kroku.  Do poduchy podsłuchuję innego utworu z płyty: 스물다섯, 스물하나.

클래지콰이 (Clazziquai Project) - Brown Gold Eyes

Cudowne głosy. Drugim wybrańcem z płyty jest utwór: 꽃잎 같은 먼지가.

Drunken Tiger '살자 The Cure'

 Umówmy się. Nie mogło się obyć bez tego tria.

Urban Zakapa 어반자카파 - Let It Rain

 
Na wieczorne powroty. Choć mówi o deszczowym dniu, idealnie sprawdza się również, gdy śnieg prószy, mieniąc się w blasku latarni. 

Kokia - Hontou no oto 本当の音

Na koniec coś z Japonii. Od tego utworu nie potrafię się uwolnić. Zawsze daje o sobie znać w okolicach grudnia. 

 

wtorek, 26 listopada 2013

Wynurzenia muzealnego lemura

Dwie myśli dni ostatnich. Obydwie wychodzą od poniższego obrazu pana Ferdynanda. Po pierwsze - uwielbiam gapić się w niebo. W nocne nawet całymi godzinami. Niestety realia krakowskie jakoś mi tego nie umożliwiają. Jeśli nie przyćmią gwiazd światła miasta, uczyni to niewątpliwie legendarny smog. Wiem jednocześnie, że nie brzmię zbyt przekonująco. W końcu nad głowami ostatnio nic innego jak szarobura pierzyna darząca nas jedynie deszczem. Jednak zmienność nieba, wschody i zachody, pioruny i gama najróżniejszych odcieni są dla mnie wycinkiem piękna świata, którego nie można nie zauważyć. Głowa do góry!
I tu przechodzę do mojej ostatniej wizyty w Warszawie. Będąc na wystawie Guercina, wylądowałam ostatecznie jeszcze w galerii sztuki polskiej XIX i XX w. Tam totalnie spiorunowało mnie niebo na obrazie, co ciekawe noszącym tytuł Ziemia. Perspektywa sąsiedniej sali zrobiła swoje. Moja cyfrówka zjadła wszystko co tylko można, dlatego zdjęcie jest jakie jest. Ale może to i dobrze. Bo chciałabym zwrócić na jeszcze jedną rzecz uwagę.


Ferdynand Ruszczyc, Ziemia, 1898. Muzeum Narodowe w Warszawie.

A mianowicie. Do malarstwa trzeba się pofatygować. Trzeba przed nim stanąć. Postarać się uporać ze światłem odbijającym się od werniksu i nie dać się oślepić. Znaleźć ślady pędzla, lub ich brak. Przyjrzeć się spękaniom. Połazić wte i wewte... Wtedy dopiero można zrozumieć czym jest sztuka i o co tyle zachodu. Reprodukcje są wszędzie. I niech będą, ale same w sobie nie są wystarczające. I jasne przy obecnej technice robi się zdjęcia o takiej rozdzielczości, że można oglądać zezwłok muchy pomiędzy chlapnięciami Pollocka (nie miała zbyt wiele szczęścia biedaczyna). Jednak wszystko to wymięka chociażby w przypadku takiego Matejki, którego niejedno dzieło ma powierzchnie większą, niż moje poprzednie mieszkanie. Te małe obrazeczki na marginesach książek do historii przy tym są ostatecznie nieco zabawne - nie żebym była jakimś szczególnym orędownikiem naszego mistrza scen historycznych, ale jak się już stanie oko w oko z tymi kolosami to człowiek trochę potulnieje. Zresztą mnie zawsze fascynowało to jak można malować na takiej połaci i wszystko jest składne i proporcjonalne.  Już nie raz musiałam przeprosić jakiś obraz za brak uznania, gdy dane mi było w końcu skonfrontować się z oryginałem.
A skoro pogodna obecnie nie zachęca, ani do długich spacerów, ani wylegiwania się na plaży, za niedługo również do zdobywania górskich szlaków. To może najlepszy czas, by odwiedzić muzea, które tak stanowczo się ignoruje - wiem po sobie jak często idę z własnej woli, a jak często jest to element zajęć. Biedni studenci nie bój nic - zawsze jakiś dzień w tygodniu jest darmowy. Trzeba tylko uważać na rozwrzeszczane wycieczki. Tak, to jest jedyne ryzyko pójścia do muzeum. Głuchota i ewentualny uszczerbek na psychice - nie polecam godzin zajęć lekcyjnych. Nie spać! Zwiedzać!


poniedziałek, 21 października 2013

Jesiennie

   W moim przypadku przejście z trybu wakacyjnego na akademicki jest zwykle dość brutalnym czasem. A w tym roku to już w ogóle, bo na samym wstępie musiałam przygotować referat i jeszcze ogarnąć moją magisterkę z nowym promotorem. Ale to zdarzenia z zeszłego tygodnia, nowy zaczynam ze zregenerowanym akumulatorem i mam mocne postanowienie, by nie dać się jesiennej chandrze.  
   A nie jest łatwo. Ostatnimi czasy nad wyraz często słyszę wkoło siebie frazesy typu: "nic mi się nie chce", "co za pogoda", "ale beznadzieja" i wierzcie mi, nic tak nie demoralizuje jak słuchanie w kółko takiej mantry. W końcu zaczyna się je bezwiednie powtarzać. Poza tym ledwo kupiłam okulary już zdołałam je uszkodzić. Jednak powtarzam sobie zdanie: "mogło być gorzej", bo ostatecznie okulary na nosie się trzymają, a to że krzywo. No cóż. Zawsze mogłam nie znaleźć szkła, albo znaleźć zgubę w rozpadzie na czynniki pierwsze. Trzeba szukać pozytywów, prawda?


   Początek października był też czasem, gdy po raz pierwszy od bardzo dawna odwiedziłam "normalną" księgarnie. Normalną w znaczeniu nie antykwariat i nie tania książka. Ostatnio przestałam do nich uczęszczać zbyt często, bowiem statut biednego studenta do czegoś zobowiązuje ;). Jednak, gdy pewnego dnia przechadzałam się po krakowskim rynku nagle usłyszałam ponętny podszept: kup sobie książkę. Taaa... bo znajdę z biegu jakąś, która mnie zaciekawi a przy okazji nie ogołoci portfela. W momencie pojawiła się odpowiedź: masz tego trochę, ale o Korei niewiele. To to już był radosna myśl, bowiem o wszelkich japoniach czy chinach literatury w bród, jednak o mojej największej dalekowschodniej pasji książek w statystycznej księgarni zasadniczo nie ma. Pomyślałam, że mój nagły kaprys umrze dość szybko śmiercią naturalną. Jednak na mojej drodze napotkałam Księgarnię Akademicką. I właśnie tam w dziale historii powszechnej znalazłam nowe wydanie Historii Korei. Nie muszę chyba wyjaśniać jak cała historia się skończyła ;D.

No dobra. Trochę to więcej niż jedna książka. Zmiany społeczne... kupiłam jeszcze w wakacje i to we wspomnianej Taniej Książce (49 zł -> 14 zł dlatego lubię to miejsce ;D). A Rozmówki jakoś tak same wpadły do ręki.

Dino kolczyki. Bo dinozaury są super! / Claire's



A w głośnikach ostatnia płyta Jaurim (자우림) - powyższe 스물다섯, 스물하나 oraz 이카루스



czwartek, 15 sierpnia 2013

MIP: Curiosa ostatniego wyjazdu

To niesamowite jak wiele kosmicznych rzeczy znaleźć można na powierzchni ziemi. I bynajmniej nie chodzi mi tu o meteoryty, czy ślady obecności UFO. I choć wielokrotnie zarzekam się, że nic mnie już nie zdziwi, to jednak w końcu znajdzie się coś, co mnie rozwali (Przeważnie jest to jakieś video z Japonii, ale nasze rodzime poletko też ma w tej kwestii wiele do pokazania).

***

Siedziała cicho, niczym mysz pod miotłą. Tyle, że nie widziałam jeszcze na świecie miotły, pod którą mogłaby schować się taka mysz. Miała nawet swój własny leżak - widać nie lubi stać na nabożeństwach. Choć trudno powiedzieć jak to z tą jej religijnością jest, bo wszakże do ołtarza tyłem obrócona. I odzienie jakieś takie... niegodne. Buntownicza? Obrażona? A może tylko konwersuje z feretronami? Kto taki? Myszka Minnie.
Przyznam szczerze, że znalezienie owej postaci w transepcie kościoła spowodowało spory opad szczęki, a oczy zapewne miałam zbyt długo szeroko otwarte, bo dostałam zapalenia rogówki, czy którejś tam z warstw, które oko posiada - pani doktor stwierdziła, że zapewne i tak niezbyt wiele zrozumiem i po prostu kazała kropić. I bądź tu człowieku historykiem sztuki.



Drugie curiosum jest unaocznieniem porzekadła: "Bój się Boga". Wierzcie mi jak na to patrzę zaczynam się poważnie obawiać. Święty Antoni, kto Ci to zrobił?


A jak już przy ciekawostkach jesteśmy i rodzimych klimatach, to Gooral i jego nieprawdopodobne miksy. Hej! ;)


Karczmareczka też daje radę.


poniedziałek, 12 sierpnia 2013

MIP: dwa muzyczne romanse tych wakacji

Dwa moje muzyczne odkrycia minionego półtora miesiąca. Co je łączy? Piękne głosy, urzekająca muzyka i to, że nijak mają się do zwykle prezentowanych tu przeze mnie kpopowych kawałków.

Odkrycie numer jeden: Dawid Podsiadło
Jego barwa głosu zauroczyła mnie już w trakcie programu, w którym kiedyś tam śpiewał. Nie żebym jakikolwiek odcinek obejrzała w całości. Ale moja siostra była jego wielką popleczniczką, tak więc otrzymywałam info z pierwszej ręki, wraz z wszelkimi oh'ami i ach'ami. Potem przyszedł czas na płytę. Przyznam, że maglowane we wszelkiej maści radiostacjach Trójkąty i kwadraty zupełnie mnie nie wzięły, a nawet wzbudziły lekkie podrygi kiedy docierało do mnie znaczenie słów owej piosnki. Lecz muzycznie bardzo mnie zaciekawiła, dlatego zaglądnęłam co też czai się w innych utworach. I, oj, zaiskrzyło.

And I

Vitane

Odkrycie numer dwa: Domowe melodie
Jej! Są cudowni! Prostota nie przemielonej przez wszelkiej maści ulepszacze i poprawiacze muzyki całkowicie mnie oczarowała. I niebanalne teksty. I głos wokalistki. I permanentny zaciesz kontrabasisty. I ten mikrofon w puszce przyklejony do pianina. Aż nie mogę się zdecydować, który utwór zapodać - tu playlista.

Grażka

Łono

Ostatnio coś dużo muzyki lemurem targa. W dodatku przy dzisiejszej raczej trudno wyginać śmiało ciało. Następnym razem postaram się odwiedzić inne poletko.

wtorek, 16 lipca 2013

MIP: Setnickie opowieści

Setnica - wieś, której przejście od jednej tabliczki do drugiej zajęłoby zapewne nie więcej niż pięć minut. Za to dotarcie do cywilizacji około godziny - piechotą. Zdecydowanie jest to jedno z tych miejsc, gdzie człowiek bardziej czuje się jak gość niż jak pan. Aż trudno uwierzyć, że niespełna sto lat temu ta wieś tętniła życiem. Wszystko za sprawą znajdującego się tu dworu z licznymi zabudowaniami folwarcznymi, które zamieszkiwało kilkaset osób. Czas jednak po raz kolejny objawił jak bardzo potrafi być bezlitosny. Najpierw wojna, potem ludzie rozbierający walące się zabudowania dla pozyskania cegły, sprawiły, że obecnie śladów istnienia trzeba szukać pośród wysokich traw, a nawet dość sporych drzew - z kosą, kilofem i łopatami.
Ostatnimi światkami potęgi tamtych dni są dwa samotnie stojące domy, z czego jeden bez problemu można zaliczyć do kategorii "ruina" - powybijane okna, zerwane połacie betonowych dachówek, przez które prześwitują próchniejące belki, plus ogród, w którym ogromne trawska mieszają się z zasianymi przed laty kwiatami. Aura sprzyjająca kręceniu horroru. Szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że w tym miejscu został zamordowany jeden z ostatnich, zameldowanych na stałe, mieszkańców Setnicy.
Opis ten pewnie niewielu zachęciłby do odwiedzin. Zapewniam jednak, że miejsce to budzi raczej zachwyt, niż grozę. Czyste powietrze (Wierzcie mi każdemu kto przez jakiś czas mieszkał w Krakowie taka ilość tlenu bez wątpienia uderzy do głowy :D), obecność wkoło żubrów, dzików, bobrów, żurawi i Bóg wie czego jeszcze, plus kapitalne nocne niebo, jeziora i uspokajająca moc wieczornych ognisk. Przy tym wszystkim nawet bolesna hiperaktywność komarów szła w zapomnienie. Aaaa... no i oczywiście dwa tygodnie bez internetu. Detoks pod każdym możliwym względem ;).


Żywiec Zdrój - siła z gór... znaczy się z Pomorza ;P

 ***

Pocahontas (Edyta Górniak) - Kolorowy Wiatr

 




niedziela, 23 czerwca 2013

Josef Hoflehner - ujmujący kontrast czerni i bieli

Josef Hoflehner jest jedynym z tych twórców, na którego fotografie mogłabym gapić się godzinami. Podziwiać majestatyczne sylwetki budynków wyłaniających się z tkanki miejskiej (tu króluje bez wątpienia Dubaj). Z niepokojem zastanawiać się co przyniosą, schwytane w bezruchu, złowieszcze chmury. Zachwycić się nad majstersztykiem stworzonej natury przyglądając się fotografiom ukazującym nagie konary drzew. Śledzić bajeczną grę światłocienia na tafli wody. Wszystko to w kontraście czerni i bieli.
Efekt zdumiewający, bez wątpienia powiesiłabym sobie jedno z tych zdjęć na ścianie. A w zasadzie to całą kolekcję. I nie mogąc oderwać wzroku od tego na co patrzę, zaczęłabym narzekać na rozrastającą się listę spraw do załatwienia.



sobota, 1 czerwca 2013

Muzyczny wehikuł czasu

Jestem za koncepcją mówiącą, iż człowiek nie dorasta, a co najwyżej się starzeje. Nie jest to zapewne koncepcja ani odkrywcza, ani wielce ambitna, lecz trzymam się jej usilnie, by wytłumaczyć wszystkie moje mnogie pokrętności. Będąc w podstawówce wydawało mi się, że jak przekroczę, odległą wtedy, granicę wieku lat dwudziestu, będę już poważną osobą dorosłą, której nie w głowie wszelkie dziecinady. 
Tymczasem, wbrew wcześniejszym ustaleniom, wcale nie odrzuciłam bajek Disney'a, a co gorsza zaczęłam je doceniać pod wieloma względami, które umykały mi, gdy miałam dziesięć lat. Żeby tego było mało napatoczyłam się na animację japońską, która wciągnęła mnie równie mocno. Moje patrzenie na świat nadal jest nad wyraz idealistyczne - nie przeszkadza mi to oczywiście tworzyć niesamowitej wizji mojej przyszłości, w której to po studiach, z powodu braku lepszej oferty, założę swój własny warzywniak. Z mojego regału zapewne nigdy nie znikną Opowieści z Narnii, Andersen i Pan Samochodzik. Itd. Itp.

Najwięcej perturbacji w okresie od mojego dzieciństwa do chwili obecnej przeszedł chyba mój gust muzyczny. Doświadczył rzeczy tak bolesnych jak poranne programy disco polo czy wielką sławę zespołu Ich Troje. Przebrnął przez Smerfną odsłonę zachodniej muzyki i optymistyczne utwory Majki Jeżowskiej. Zadziwia mnie fakt, iż jakoś nie pociągały mnie w mej młodości wszelkie boysbandy czy girlsbandy, trochę może odnotowałam obecność Spice Girls, ale bez większego afektu. Próbuję spojrzeć na to z perspektywy obecnej koreańskiej fascynacji i wydaje mi się to bardzo tajemnicze. Kiedyś odrzucałam wszelkie tego typu grupy, dlaczego teraz ich słucham? Zaczynam podejrzewać, że to jest coś na kształt różyczki, albo ospy, każdy to kiedyś musi przeżyć - innego wyjścia nie ma.
Potem w końcu odkryłam zbiór kaset magnetofonowych taty. Choć prawdę mówiąc same kasety odkryłam nieco wcześniej, służyły niesamowitą pomocą przy budowaniu domków dla lalek. Jednak ich walory muzyczne dotarły do mnie z czasem. Mieliśmy duże, czarne radio - obecnie w stanie rozkładu w warsztacie, w dodatku przejechane lakierem przez moją kuzynkę, która w ten sposób pragnęła wyrazić swoją artystyczną naturę. I przyszła pora na zespoły takie jak choćby Smokie, Fleetwood mac, czy U2. Te trzy grupy całkowicie zapadły mi w pamięć. Bo w czasach gdy nie było YT, my w dodatku nie mieliśmy żadnych wypasionych telewizji kablowych czy satelitarnych, by podglądać jakiekolwiek stacje muzyczne, właśnie kasety "szły", praktycznie rzecz biorąc, w kółko.

Mój muzyczny wehikuł czasu:

- Scatman John - Scatman (Ski-Ba-Bop-Ba-Dop-Bop)
- Smerfne Hity - Smerfy płyną zwiedzać świat

środa, 29 maja 2013

MIP: UFO

Dotarłam do domu ze stertą notatek z hiszpańskiego i angielskiego. Z radością przyjęłam nowinę, że piątek mam jednak wolny, bo groził mi powrót do Krakowa bladym świtem. W dodatku z pierwszym (szkicowym) rozdziałem mojej pracy magisterskiej, który jak na ten moment jest w powijakach, tzn. mam książki i... to właściwie tyle. Dostałam tydzień w prezencie, więc jest ok.



***

W weekend majowy miałam okazję odwiedzić Podlasie, w tym m.in. Galerię Arsenał w Białymstoku. Był to iście współczesny przerywnik na szlaku barokowych perełek. Z miejsca dopadła mnie spora ilość wszelkiej maści neonów, od których ledwo co zdołałam się oswobodzić. Ich obecność spowodowała u mnie chęć ucieczki, którą jednak przezwyciężyłam docierając do ostatniej sali, właściwie pofabrycznej hali, pełnej projektów pewnego kosmicznego spodka. Istnieje bowiem, można by rzec, legenda IIWŚ, która mówi o zagadkowej maszynie latającej stworzonej przez Niemców przypominającej UFO - superbroni mającej przesądzić o losach wojny i świata przy okazji. Wieść niesie, że potem przejęli ją Amerykanie i z tego powodu wniknęła cała heca z Roswell. Jak było - nie wiadomo, artyście jednak to nie przeszkadza, sam stworzył projekty i rekonstrukcje fotograficzne.


GALERIA ARSENAŁ - warto odwiedzić będąc w Białymstoku.

PS. Problem z galeriami sztuki współczesnej polega na tym, że kiedy człowiekowi w końcu uda się znaleźć ubikacje, musi się porządnie zastanowić: czy jest to rzeczywista toaleta czy może jedynie część ekspozycji? :D






piątek, 24 maja 2013

Nowe nie znaczy lepsze - Diderota lamenty po stracie starego szlafroka

Po Pontormie przyszedł czas na Diderota. Moje dzisiejsze postanowienie w kwestii przeczytania kilkudziesięciu stron Dziejów Bizancjum chyba jednak upadło. Mój mózg po całym dzisiejszym dniu funkcjonuje na tak słabych obrotach, że nawet zaczęłam sprzątać. Mopowanie, godz. 22 - całkiem fajna sprawa, żaden sąsiad z dołu nie przyleciał w sprawie szaleńczego szurania czym popadnie, więc nie czuję zbytnich wyrzutów sumienia. 
Parę słów pana Diderota, by zapanować nad ewentualnym zakupoholizmem ;) 



Żale nad moim starym szlafrokiem czyli przestroga dla tych, co posiadają więcej smaku niż pieniędzy

   "Czemuż nie zachowałem go? Dopasował się do mnie, dopasowałem się do niego. Uwydatniał wszystkie kształty mego ciała nie wadząc im. Byłem malowniczy i piękny. Ten zaś, sztywny, nakrochmalony, czyni ze mnie kukłę. Nie było takiej potrzeby, do której nie przychyliłaby się jego wyrozumiałość, jako że ubóstwo niemal zawsze jest usłużne. […] Obecnie wyglądam jak bogaty próżniak. Nie wiadomo kim jestem.
   Pod jego osłoną nie lękałem się ani niezręczności służącego, ani mojej własnej; ani iskier ognia, ani zbryzgania wodą. Byłem bezwzględnym panem starego szlafroka, a stałem się niewolnikiem nowego.
   Smok strzegący złotego runa nie był baczniejszy ode mnie. Ogarnęła mnie troska. […]
  Nie płaczę, nie wzdycham, ale bez ustanku powtarzam: niech będzie przeklęty ten, kto wynalazł sztukę przydawania cenności zwykłemu materiałowi przez farbowanie go na purpurowo! Niech będzie przeklęte cenne odzienie, które szanuję! Gdzież mój stary, skromny, wygodny łach tybetowy.
   Przyjaciele, zachowujcie naszych starych przyjaciół, strzeżcie się piętna bogactwa. Ubóstwo ma swe swobody, dostatek swe ograniczenia.
   O Diogenesie, jakbyś się śmiał, gdybyś ujrzał swego ucznia we wspaniałym płaszczu Arystypa! O Arystypie, ten wspaniały płaszcz okupiony został wielu upodleniami! Jakżeż porównać życie miękkie, przyziemne, zniewieściałe z wolnym i stanowczym życiem obdartego cynika? Opuściłem beczkę, w której królowałeś, aby wejść w służbę tyrana.
   To nie wszystko, przyjacielu. Wysłuchaj jakich zniszczeń dokonał zbytek, jakże ponure są skutki konsekwentnego luksusu.
   Mój stary szlafrok stanowił jedno z otaczającymi mnie gratami. Z krytym słomą krzesłem, drewnianym stołem, wyszywaną tkaniną, sosnową deską, podtrzymującą kilka książek, z kilku zakopconymi sztychami bez ram, przyczepionymi na rogach do tejże tkaniny, pomiędzy tymi sztychami kilka zawieszonych gipsów tworzyło wraz z moim starym szlafrokiem najbardziej harmonijny obraz ubóstwa.
   Wszystko zostało zakłócone. Zabrakło całokształtu, zabrakło jednolitości, zabrakło piękna."

 
Denis Diderot (1713-1784)

Cytat: Teoretycy, artyści i krytycy o sztuce 1700-1870, oprac. E. Grabska, M. Poprzęcka, Warszawa 1989, s. 99-103.


sobota, 18 maja 2013

Rzeźby Sayaki Ganz - drugie życie łyżki cedzakowej

Sayaka w swoich dziełach pokazuje, że tworzenie to przede wszystkim bogactwo wyobraźni i umiejętność przekraczania granic pojęcia sztuki. Wykorzystuje przedmioty, które nikt nie posądziłby o jakikolwiek artyzm, no chyba, że zrobione by były ze srebra i ujęte w dziele jakiegoś flamandzkiego mistrza. Ale mamy tu do czynienia nie ze srebrem, a z plastikiem. Znalezionym nie u flamandzkiego mistrza, a u statystycznej pani domu. Sayaka wykorzystuje bowiem wszystko to co zwykle zobaczyć możemy w kuchennej szufladzie, szafie, garażu (ok to raczej rewir pana domu), czy nawet w sokowirówce, krótko mówiąc wszelkie niepotrzebne narzędzia codziennego użytku.


Sayaka jest Japonką, której przyszło dorastać w bardzo różnych miastach świata. Na jej postrzeganie rzeczywistości i późniejszą sztukę duży wpływ miał szintoizm, mówiący, że każdy organizm i każda rzecz posiada duszę. Będąc dzieckiem wyobrażała sobie, że wyrzucone przedmioty płaczą w kubłach na śmieci. To wspomnienie stało się później punktem wyjścia do jej prac, wykonanych właśnie z takich przedmiotów.

Swoją pracę artystka rozpoczyna od zebrania odpowiedniej ilości niepotrzebnych narzędzi. W swojej piwnicy trzyma ok 30 kubłów do ich składowania, każdy przeznaczony jest na inny kolor.Gdy uzbiera się w nich dostateczna ilość elementów potrzebnych do stworzenia rzeźby, artystka kombinuje, co też mogłoby z nich powstać.



Nim przerzuciła się na plastik tworzyła rzeźby ze złomu. Nie potrafię się zdecydować, które podobają mi się bardziej. Bo złom, wbrew swej nazwie i obecnemu stanowi, nadal jest metalem, czyli materiałem szlachetniejszym, niż kolorowy plastik. Może przez to posiadam tak wielki sentyment do właśnie tej części twórczości Sayaki, przez tą jednolitość materiału. Ona sama zrezygnowała ze złomu przez wzgląd na jego sporą wagę i dość małą możliwość oddania ruchu zwierzęcia, w przeciwieństwie do plastiku, w którym ten aspekt może wyrazić bez większych problemów, a właśnie na tym zależało jej najbardziej. Na pomysł jego użycia wpadła, gdy w jednym ze sklepów zobaczyła plastikowy łańcuch - coś w jej głowie podpowiedziało: no tak! I tym sposobem możemy podziwiać te wielobarwne cuda.





Jej prace pokazują, że nawet niepotrzebne już nikomu, zużyte - bardziej lub mniej - przedmioty też mogą być piękne. Daje im szansę nowego zaistnienia, nowego życia, na jaką nie pokusiłby się przeciętny mieszkaniec naszego globu. Sayaka zwraca też uwagę na fakt, że żyjąc we współczesnym społeczeństwie nastawionym na konsumpcję brakuje nam refleksji nad przyszłymi losami naszej planety, nad warunkami w jakich przyjdzie żyć pokoleniom po nas. Co zostawimy w spadku oprócz góry śmieci?

pics: http://www.sayakaganz.com/