niedziela, 5 lipca 2015

Zmiany

I opuściłam Kazimierz. Choć Lemurowy nie odnotował, że się tam w ogóle pojawiłam. Od mojego ostatniego wpisu czas galopował jak szalony. Po tak długiej przerwie nawet nie wiem co napisać. Siedzę w nowym miejscu i myślę o tym wszystkim, co wydarzyło się w ciągu ostatniego roku. Upał zniechęca do odkrywania nowej okolicy, jednak to co zdążyłam już zobaczyć, bardzo pozytywnie mnie nastraja (Targ po drugiej stronie ulicy!). Brakuje mi dziś kreatywności, więc po prostu wyłożyłam się na mojej rozpadającej się amerykance (Spoko, spoko, za miesiąc przenoszę się do właściwego mieszkania. Tam będzie trochę lepiej. Na razie staram się uważać, by nie upaść na miejsce, w którym miękki materac łączy się ze skrzynią. Kto nigdy nie spadł w ten sposób, nie wie co to ból), nadrabiam książkowe zaległości w towarzystwie czereśni. Jest ok.

Siedzę i siedzę. Moknę i moknę.

Dotychczas.

Nowa okolica.


A skoro Kazimierz. To czas na żydowskie kołysanki. Ostatnio kumpela wyciągnęła mnie na koncert w ramach Festiwalu Kultury Żydowskiej. Cieszę się, że dałam się przekonać. Koncert był cudowny. A ja pewnie nie zachwyciłabym się tą muzyką, gdybym po prostu odpaliła ją z YT. 



czwartek, 25 września 2014

Deszczowa piosenka

Zadziwia mnie entuzjazm z jakim witam, ostatnio coraz częstsze, deszczowe, mgliste dni. Nie wiem kiedy ten stan rzeczy przestał mi przeszkadzać, a stał się rzeczywistością wręcz wyczekiwaną. Nie pamiętam bym kiedykolwiek darzyła jesień jakimś głębszym, pozytywnym, uczuciem. Zawsze kojarzyła mi się z dopiero co zakończonym czasem beztroski, krótkimi dniami i widmem zbliżającej się zimy... A jednak. W tym roku jesień już mi nie przeszkadza. Upajam się ostatnimi ciepłymi dniami, spoglądam na podnoszące się po deszczu chmury, szuram stopami po pierwszych napotkanych na swej drodze liściach*, na Tumblerze zachomikowałam już pokaźną kolekcję wizerunków zamglonych górskich krajobrazów, ciepłych swetrów i kątów idealnych do zaszycia się w długie wieczory, przeplatanych oczywiście kotami i gifami z Sherlocka. I po raz kolejny postanawiam sobie, że tym razem zainwestuje w kalosze.

Nie, jeszcze żaden nie próbował mnie w tym roku zabić. Mam szczególną zdolność do wywijania piruetów na wilgotnych liściach. Do tej pory jednak trzymam się całkiem nieźle. 


piątek, 12 września 2014

I'm going...







Dziwna rzecz z tymi rzekami i drogami – rozmyślał Ryjek. – Widzi się je, jak pędzą w nieznane, i nagle nabiera się strasznej ochoty, żeby samemu też się znaleźć gdzie indziej, żeby pobiec za nimi i zobaczyć, gdzie się kończą…


środa, 3 września 2014

Wakacyjnie

Żyję. Trzymam się całkiem nieźle. Po pracowitych tygodniach siedzenia godzinami przed monitorem, kiedy kolejne próby sklecenia przyzwoitego akapitu, kończyły się z lepszym lub gorszym skutkiem, maiłam czas, by odetchnąć. I wiecie co, nawet nie było mi spieszno, by otwierać komputer. Zaszyłam się z książką*. 


* Wbrew temu co mówiłam, ostatecznie skończyło się na Mistrzu i Małgorzacie - wypożyczonym z biblioteki  #FakDeLodżik LEVEL: lemur ;) 

***

Po pierwsze: Wykopki! Rok bez porządnego naparzania kilofem jest rokiem straconym ;) Nic tak dobrze nie działa na zszargane stresami poprzednich miesięcy nerwy jak tego typu  aktywność. To ciekawe, bo kompanie we własnym ogródku, albo obieranie ziemniaków na prywatny obiad już nie przynosi takiej zabawy. To musi być cudzy grunt, najlepiej taki zaprzeszły, ze wszystkimi cudami* jakie zdoła się w nim znaleźć. W naszym przypadku były nimi stosy kafelków i cegieł... 

*Ok, Umówmy się. Łańcuch od krowy też może posiadać swoiste piękno...


Po drugie: Ostateczna konfrontacja z magisterką. To ciekawe, ale jak już przejdzie się magiczną liczbę pięćdziesięciu stron, wszelkie wcześniejsze narzekania wydają się śmieszne... Co prawda istnieje ryzyko, że promotor spojrzy na owe wypociny i przekreśli 3/4, ale nie wydaje się to już tak straszne jak na początku. Teraz jeszcze trzeba przejść przez biurokracje, drukarnie, introligatornie i komisje... jednym słowem z górki.  


Po trzecie: W trakcie pisania miałam naprawdę doborowe towarzystwo. Jak nie delikwent budzący o 7 rano, bijąc dziobem w ścianę, to świerszcz (konik, pasikonik... czy jak powinno się to zielone coś profesjonalnie określać) gigantycznych rozmiarów przeglądający archiwa tuż przed nosem.


Po czwarte: Widoki. Ot tak. Bo piękne.


Po piąte: Do pana Jelonia mam słabość nie od dziś. A w letnim nakryciu rogów to już w ogóle. Tak. Dziadkowe rewiry ;) 


Po szóste: Po raz pierwszy od wieeeeelu lat obejrzałam zachodni serial*. Z jednej strony nigdy nie miałam do nich cierpliwości. Szesnaście odcinków koreańskiej dramy to dla mnie dużo, a co dopiero kilka sezonów. A oprócz tego świadoma ryzyka uzależnienia wolałam nie próbować tej opcji w trakcie pisania pracy. Ale po skończeniu... to zupełnie inna sprawa. 
Yes. Teraz jestem Sherlock'owym fanem.... i dobrze mi z tym! :D

* No dobrze. Od czterech lat oglądam też z doskoku Przyjaciół. Ale biorąc pod uwagę, że odcinki trwają po dwadzieścia minut i mimo to dalej nie obejrzałam tych dziesięciu sezonów, uznaję, że to nie do końca się liczy.


I muzyczne nowe odkrycia: Birdmask!