niedziela, 11 listopada 2012

Niedziela. Jak zwykle. A może trochę inaczej.

Chłopcy jak zawsze w rządku okupują stopień ołtarza. Stąd nie wyrzuci ich żadna srogo wyglądająca babcia z litanią słów karcących ich brak wychowania na ustach. Witają się podaniem dłoni jak na prawdziwych mężczyzn przystało. Zwykle potem przysiadają na stopniach szukając punktu zaczepienia w kosmykach dywanu, bo nie bardzo rozumieją sens nawoływań księdza. Chyba, że pojawi się, tak jak dziś, przybysz z daleka. Wtedy słuchają obcego języka. Odwracają głowy, gdy nagle rzeczywistość ulega zakrzywieniu i nie przypomina tego do czego przywykli. Ostatecznie z lekką dezorientacją rozchodzą się do domów, by zająć się całą resztą swoich własnych niedzielnych celebracji.

W domu śniadanie, które z powodu owego dziwnego zakrzywienia przestrzeni jem w okolicach obiadu. Właśnie uświadamiam sobie, że wspomniany obiad w moim przypadku w ogóle nie miał dziś miejsca. Ale dzień jeszcze długi, co z tego że słońce zaszło, nic straconego. Kawa, dla odmiany, z mlekiem. Szybkie uporanie się z częścią tekstu na translatorium przy Mumfordach w słuchawkach. I chwila błogiego lenistwa. Dziś odsunęłam od siebie wszystkie: "muszę", "powinnam", "należy". Zamartwianie pozostawiłam na dni robocze. Od jutra zacznę panikować, że nadal brak tematu magisterki. Od jutra zacznę rozmyślać jak przeczytać wszystko, co przeczytać nakazano. Ale to dopiero od jutra. A dziś jeszcze trochę poświętuję, pomruczę pod nosem i może za pięć dwunasta zmuszę się do spakowania torby.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz